Zatracona miłość

Ból jest we mnie, ból braku miłości. Żeby boleć, w istocie w istocie bytu – we wnętrzu mym – istnieje. Chociaż „ktoś” całkiem [nie] obcy umiera. Odchodzi istota miłości, wraz z wiekiem dogasa we mnie. A priori „umarła” jako ciało. Jako materia. Ten egzystencjalny, prymitywny [NIE] BYT. To umiera. Nie znam jej. Pomimo to odczuwam BÓL. To ZŁO odejścia.

Bo idee fixe ZŁO jest śmiercią dla „obserwatora” noszącego śmiertelne dziedzictwo starzejącej się materii. JA starzeję się na spół z materią, tyle tylko, że sam. Samotność umiera najdłużej BO BOLI!

Dlatego też, wszystko spowite jest smolistą CIEMNOŚCIĄ, pustym zapachem drugiego człowieka. Język ciała, to mój język śmierci,który przemawia w zastygłych ruchach ciała, oglądanych co rano, co wieczór, w sklepowych witrażach w jej oczach, które już nie patrzą. W Twoich oczach, które mnie wypatrują wśród mijającego nas tłumu na wieczornej ulicy.

W zapomnieniu pozostała esencja samotnego życia. Nawet ta wyuzdana z nadziei na odwzajemnienie przelotnego, wręcz nieodczuwalnego pocałunku. Ona także bezpowrotnie minęła.

To JA, ten demon, ta mara z dzieciństwa ukryta pod kurzem, uspana na zapomnianych zabawkach. Wyalienowana. To CIEŃ człowieka, jak bezlistnych gałęzi tłukących w okno. To JA krzyczę przez zamarznięte uczucie, błagające o garstkę ciepła i miłości, w ukochanych ramionach!

Coraz starsze ręce szukają uścisku, punktu wsparcia, ciepła, miłości i zrozumienia tonąc powoli w życiu. Coraz częściej moje myśli mnie bolą. Kaleczą całokształt molekuł miłości. JA, wciąż maluję życie na białym, dziewiczym płótnie. Moje uczucia czerwienią spływając po nieskazitelnej bieli stają się wyodrębnioną cząstką mojego szalonego pożądania. Bo miłość to pożądanie. Pożądanie miłości nadaje sens by dalej iść…

JA otwieram bramy, czerwień wzbiera z sekundy na sekundę. Coraz więcej i więcej. Biel staje się czerwono ciemnym portretem „istoty” pożądającej miłości. To portret BÓLU I SAMOTNOŚCI. Staje się czystym, perfekcyjnym obrazem mojej samo śmierci.

Przecież tak samo dotykam i czuję, lepiej spostrzegam i fascynuje się, cieszę się i uśmiecham . Lecz przez ułamek sekundy. Miłość nie nadchodzi. Molekuły szczęścia obumarły. Odeszły. Następnie zamykam oczy w kącikach których gromadzą się łzy. Piekąc policzki odbijają się w lustrze. Moja dusza i serce rozwodzą się z ciałem. Czuję czerwone ciepło na nadgarstkach. Umysł rozchodzi się z moim [NIE] życiem. Umieram w ciepłej miłości myśli o Tobie.

A kiedy całkiem zasnę, gdyż najdłużej zasypia się w samotności, ręka która czuła obrzydzenie przed dotykiem mojej autentycznej cielesności – gdy byłem świadom – uschnie ze zmartwienia. W samotności pojedynczej, ze strachu, że zasnąłem. Na wieki.

- Więc ile trwa miłość, odpowiedz? Proszę. Ja nie wiem. Nie podarowano mi zegarka. A jak mierzę czas? Bardzo prosto; czekając na śmierć

To będzie koniec naszej miłości


Autor: sorg Kategoria: Filozoficzne

 

Oceń wiersz

 

Komentarze

Komentować mogą tylko zalogowani użytkownicy. Jeśli nie masz jeszcze konta, możesz się zarejestrować.


Ciekawe...

Podobno kochać boga to kochać życie a jak to w życiu bywa , w wszystkim i wszędzie i zawsze można odnieść pustkę i pełnię której szukamy